niedziela, 7 września 2014

Upir

  dedykuję Skogenowi


 Aksamit ciemnego nieba przeszyła błyskawica, a w ślad za nią głuchy grzmot przetoczył się nad osadą. Przerażeni wieśniacy zbili się w ciasną ciżbę. Baby zaczęły memłać w ustach zdrowaśki, a chłopi mocniej złapali za widły i cepy. Upiorne okoliczności tej nocy jakby podkreślały niezwykłe zdarzenie, którego zgromadzeni doświadczyli. Lub usłyszeli o nim. We wsi pojawił się Upir!
   A skoro Upir, to rzecz wiadoma, trza pójść po radę do księdza dobrodzieja. Na pewno w swej niezmierzonej mądrości, którą obdarzył go sam Pan Bóg, ocali swoją trzódkę przed zakusami Zła. Czeredę prowadził na plebanię sam sołtys. Pochodnie rzucały co rusz dziwaczne i straszne cienie na okoliczne chałupy, stodoły i drzewa. 
   - Tamój jest! Ja żem widziała go! Ło Jezu! - Zawyła gruba żona kowala. Lament podchwyciły inne kobiety, ich piski słychać było pewnie w promieniu kilku mil.
   - Milcz, durna!... To ino kuń! - Wychrypiał karczmarz, wykazując się wyjątkową trzeźwością umysłu, zważywszy na wydychane opary.
   Szli dalej. Już stąpali po wybrukowanym gościńcu, a świątynia zamajaczyła przed nimi. W przyległej doń chałupie paliło się światło i dało się słyszeć śpiew. Nie był to może psalm, ale z pewnością głos należał do miejscowego duszpasterza. Właściwie lepiej chyba nie przytaczać treści piosenki przez wzgląd na dziewice i dziatwę, które pewnikiem zgorszyć by się mogły. Dźwięk ubłoconych, marnych buciorów i gołych stóp w połączeniu z blaskiem rzucanym przez pochodnie nie mógł ujść uwadze gospodarzy chaty. Rubaszna pieśń nagle urwała się, a nalana, czerwona i cuchnąca piwem morda duchownego wyjrzała przez okno.
   - Czegoooo, kmioty?! 
   - Pomocy nam trzeba, by złu kres położyć! We wiosce Upir się zalągł, kurwi syn diabła samego, pieruna siarczystego! - W imieniu prostaczków zabrał głos sam Sołtys Jakub. - Księże, ratuj!...
   - Tera ratuj... Ratuj, sratuj! A ofiary na plebanię nie zanosita, po kościelnym ołtarzu biegają polne myszy, a ja jeno kaszankę i podłe piwo spożywać muszę... Ech, niewdzięczne bydło jesteśta!...
   - Dobrodzieju najmilszy, świnkę dobrą przyniesiem z rana!
   - I wina! Wina dobrego utoczę! 
   - I dupy do poruchania tyż! Wdowa po kołodzieju dobrze daje!
   Tłum zaczął licytować się ku uciesze proboszcza. Wszystko ładnie i pięknie. Tyle, że ksiądz przecie kobiety nie potrzebował... Co innego mężczyzn młodych.
   - Czekajta... zaraz ogarnę co trza i pójdziem. - Przekonany, że znowu będą wbijać kołek w serce jakiegoś nieszczęśnika, ochoczo zaczął wdziewać się w swe klesze łachy. Bułka z masłem. A i spiżarnia się zapełni. I chlać co będzie. Przy okazji jakaś rozrywka z tym wbijaniem kołka.
   Odziany, uzbrojony w krucyfiks i flakon wody święconej dziarsko stanął wnet przed wieśniakami. Zmierzył ich srogim i wyniosłym spojrzeniem. Splunął. Beknął. I warknął:
   - Prowadźta!
   Gromada ruszyła w stronę domniemanej nory Upira. Ktoś zaintonował litanię. Reszta podchwyciła. A nieboskłon znowu przeszyły błyskawice. Gdzieś w lesie zawył wilk. Było strasznie. I oczywiście ciemno, choć oko wykol. Brukowana droga szybko zmieniła się w grząskie błoto, na domiar złego tu i tam urozmaicone o końskie i krowie gówno. Smród okropny, choć dla maszerujących niezauważalny. 
   - Macie aby osinowy palik, by złego ducha zajebać? - Upewniał się duchowny.
   - Mamy, mamy. Wszystko co trza mamy. Strachu tyż mamy co niemiara.
   - I osrane gacie tyż mata, gamonie... - splunął klecha. - Gdzie ten psi chuj zaległ?
   - A kowalowa widziała jak krążył po gościńcu zygzakiem, od topoli do buka, od buka do kasztana... A pod kasztanem aż rzygać zaczął krwią, tak się jej ochlał, okurwieniec!
   - Jak to? To on chodzi? Nie w trumnie leży?
   - Leżeć to leży, ale nie w trumnie, ino w rowie. Leży i pierdzi, rzęzi coś pod nosem i ryczy czasem jak zarzynany baran! W ręku jakiś flakon trzyma i upija z niego... Pewnie jakiś czarci eliksir! Ja mówię... odmieniec ohydny. Prawdziwa bestia z piekła!
   - Eeee, a może to włóczęga jaki jedynie? - Wieść, że Upir najwyraźniej jest całkiem żwawy wystudziła nieco odwagę księdza. Ale jakby na złość ciszę nocy zmącił w tej samej chwili potworny, ochrypły wrzask: "piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiić, kuuuuurrrrrrrrrrrrrwaaaaaaaaaaaaaaaa!!!" A ów odrażający zew podkreśliły kolejne błyskawice i basowy pomruk gromu. Klecha poczuł, jak w jego kroczu trysnęło ciepłe źródełko. Ale nie miał się czego wstydzić, nie odstawał od reszty. Wszyscy zlali się w gacie. Niektórzy nieraz.
   - Pić chce, kurwi syn... Mało mu krwi jeszcze. Łooo, patrzajta!... Tamój, tamój leży!...
   Leżący rzeczywiście wyglądał dziwacznie. Choć może dla mieszkańca dwudziestojednowiecznych miast całkiem zwyczajnie. I nie wyglądał na Upira, a na zwykłego żula gustującego w muzyce metalowej. W czapce bejsbolówce, zarośnięty, w naddartym trykocie z napisem Behemoth. Z wielkim łańcuchem u spodni. I w glanach. Ale to przecież była wieś. I to średniowieczna. Z pewnością zadziałać musiały tu jakieś niewytłumaczalne siły. Dla miejscowych. Oraz dla tajemniczego przybysza. Który właśnie dochodził do siebie.
   Otworzywszy lewe oko, próbował skupić je na postaciach majaczących w oddali. Bez skutku. Ale podjął ciężką i nierówną walkę z własnymi, ważącymi wiele ton powiekami. W końcu osiągając pierwszy, mały sukces. Z wolna otworzył oczy. Niemiłosierny ból głowy odejmował chęć do życia. Suchość w gardle doskwierała równie mocno. Myśli kołatały w czaszce w równie szaleńczym rytmie, co serce. Naprawdę ciężki kac. W dodatku leżę zarzygany w rowie, pomyślał. Patologia. Dno. Piiiiiić...
   -Piiiiiiiić... Kurwaaaaa, piiiiiiić! - Rozpaczliwie jęknął.
   Tego było nadto. Młynarz nie wytrzymał i pierwszy znalazł w sobie dość odwagi, by ruszyć z cepem na Upira. Za jego przykładem ruszyli inni. Z kosami, kijami, widłami.
   Leżący na ten widok równie szybko odzyskał trzeźwość i rzucił się do ucieczki obiecując sobie w duchu: nigdy więcej Harnasi w studiu. Obiecał też sobie nigdy po pijaku nie bawić się zaklęciami Czarnej Magii. W końcu łatwo w takim stanie pomylić słowa i zamiast wyczarowania cycatej piękności, przenieść się w czasie.

Fiction Wars

   Uwielbiam ten stan, tuż po postawieniu ostatniej kropki, w ostatnim rozdziale. To błogie rozleniwienie przemieszane z wielką satysfakcją, zaprawione słodką nutą dumy. I by bardziej cieszyć się tym stanem, postanowiłem nalać sobie na trzy palce specjalnie zakupioną na tę okazję Goldwasser. Złota wódka stanowi przecież idealny dodatek do dobrego blunta, sporządzonego z holenderskiego zioła i jasnego, aromatycznego tytoniu amerykańskiego.
   Tak, warto świętować. Ukończyłem właśnie ostatni tom mojej sagi o wczesnośredniowiecznym Intermarium. Po pięciu latach ciężkiej harówki , niezliczonych wzlotach i upadkach, przypływach weny i zwątpienia w sens własnej pracy, libacjach i kacach, wreszcie jest. Wszystkie wątki doprowadzone do końca, zło ukarane, dobro nagrodzone, artefakt odnaleziony, a główny bohater zarżnięty. 
   Zaciągnąłem się głęboko. Tetrahydrokannabinol czule ucałował moje płuca i popieścił synapsy. Goldwasser rozpaliła przełyk i eksplodowała w żołądku. Zamknąłem oczy. Mógłbym rozkoszować się tak całą wieczność. Poczułem spełnienie. To było jak najlepszy z orgazmów.
   Drrrrryn! Drrrrryn!
   No tak. Zawsze ktoś dzwoni do drzwi w najmniej odpowiedniej porze.  Zazwyczaj gdy biorę prysznic. Ewentualnie przy okupowaniu sedesu. Zbrukanie mojego wielkiego święta jednak stanowiło już grubą przesadę. Postanowiłem litościwie dać jeszcze szansę intruzowi, licząc że nie usłyszawszy żadnych oznak życia wewnątrz mojego mieszkania, pójdzie sobie w cholerę. 
   Drrrryn! Drrrrryn!
   Zignorowałem i ten dzwonek, choć mój znakomity nastrój legł już w gruzach. Zaciągnąłem się po raz kolejny, dumając nad największą z wad całej cholernej ludzkości, czyli zakłócaniem mojego świętego spokoju. I wtem usłyszałem majstrowanie w zamku! Ktoś usiłował się do mnie włamać!
   Zerwałem się na równe nogi gasząc pośpiesznie blunta w popielniczce i odstawiając szklaneczkę z wódką. Adrenalina przejęła kontrolę nad moim sercem, krew z szaloną prędkością zaczęła zasilać tętnicę. Podbiegając na palcach do drzwi chwyciłem kuchenny taboret i zająłem strategiczną pozycją za nimi. Ale zwała, pomyślałem. Nie tak wyobrażałem sobie zwieńczenie pracy nad ostatnią z powieści.
   Tymczasem włamywacz sforsował moją antywłamaniową Gerdę w kilkadziesiąt sekund! Pójdę z reklamacją, o ile przeżyję to najście. Pokażę skurwysynom, co mogą sobie zrobić z ich bublem! Ścisnąłem mocniej spoconą dłonią nóżkę taboretu i uniosłem go w górę. Zaraz zdzielę kogoś solidnie po łbie! Drzwi zaczęły się otwierać skrzypiąc. Miałem je naoliwić wd-40 już dawno temu. Poczułem zakłopotanie. Usłyszałem czyjeś ciężkie stąpnięcie na mojej jesionowej podłodze. Jeszcze chwila i zobaczyłem but. Zamierzyłem się stołkiem i czekałem. I oto pojawił się... hełm. Doskonale znany hełm. Ten specyficzny kształt w połączeniu z kolorem był niewątpliwie znany zdecydowanej większości mieszkańców tej planety. 
   Nie mogłem być aż tak naćpany...
   Ułamek sekundy po pojawieniu się hełmu ujrzałem resztę postaci. Zatkało mnie. Przede mną stał Lord Vader. Jakby na potwierdzenie usłyszałem znajome, ciężkie sapnięcie. A ja z wytrzeszczonymi oczami tkwiłem w bezruchu, oczywiście dalej dzierżąc w dłoni moją wyrafinowaną broń defensywną...
   Mroczny Rycerz z hollywoodzkiego uniwersum wyciągnął w moim kierunku dłoń i wszystko zniknęło...


   Ocknąłem się w swoim fotelu. Po moim gabinecie buszowały postacie doskonale znane z kina: Han Solo myszkował w kredensie, Księżniczka Leia przeszukiwała szuflady biurka, Luke Skywalker klikał zawzięcie w klawiaturę mojego laptopa, a Lord Vader przyglądał się woreczkowi z AK 47, z którego przedtem skręcałem blunta. Co do cholery, jest grane? Może to ta wódka? Może to nie były złote opiłki, tylko najprawdziwsze, mocne kwasy? Ale film!
   - Jak będziesz za dużo jarał, też będziesz miał tak ciężki oddech jak ja - zagaił Vader.
   - Co tu się... co... do cholery robicie w moim domu? - ni to zaskrzypiałem, ni to zapiałem falsetem. - Kim jesteście?!
   - Masz... napij się...  - Lord podsunął mi szklankę wlewając doń nieco alkoholu.
   Skwapliwie skorzystałem z rady opróżniając ją jednym haustem. Liczyłem naiwnie na rozjaśnienie myśli, ale efekt był jedynie taki, że wyszły mi oczy z orbit podczas ataku kaszlu.
   Leia odwróciła się w moim kierunku posyłając filuternie oczko. Luke wyszczerzył zęby w uśmiechu; zdaje się, że natrafił na ukryty w moim laptopie "fapfolder". Han Solo zmełł w ustach przekleństwo po nabiciu sobie guza o półkę w kredensie. Vader zmierzywszy mnie uważnie zaczął wolno mówić.
   - Przybyliśmy po Twój artefakt. Po Włócznię Przeznaczenia.
   - Że co?!
   - Słyszałeś doskonale, nie będę się powtarzał.
   - Ale... ależ to rekwizyt z mojej sagi! 
   - Właśnie...
   - Co?!... - Poddałem się. Robiło się coraz dziwniej.
   - Zajmujemy się kradzieżami artefaktów z powieści. Z tego żyjemy - w typowy dla siebie sposób westchnął Sith.
   - Zaraz, zaraz. Moment. Jak możecie żyć z kradzieży czegoś, co nie istnieje? Przecież nie da się spieniężyć przedmiotów istniejących jedynie w wyobraźni. Oczywiście nie mówiąc o prawach autorskich. A tu stoję na wygranej pozycji jako twórca.
   - A jak wytłumaczysz fakt włamania się do ciebie grupki postaci wymyślonych na potrzeby filmu? Przecież formalnie też nie powinniśmy istnieć... W dodatku mówimy w twoim języku.
   No teraz gość przesadził. Jak to wymyślone postacie? Że niby ich nie ma? To z kim, kurwa, rozmawiam? Co tu się odpierdala? Zadrżałem ze złości. Bezczelność typa nie miała granic. Należało zakończyć to przedstawienie.
   - Te, Solo! Hajs jest w pudełku na mąkę. Bierzcie i spierdalajcie. Nie ma tego dużo, ale na kilka krat Perły starczy. Jak chcecie, możecie wziąć też resztę stuffu. Dobre zioło. Ja nic nie widziałem, nic nie słyszałem. Tylko dajcie mi spokój, ok?
   - Zaraz sobie pójdziemy... ale zabierzemy tylko to, po co przyszliśmy. - Vader odwrócił się do Luke'a - I jak tam? Skończyłeś?
   - Jeszcze chwila - przyklejony niemal nosem do ekranu klikał dalej.
   - Naprawdę... doceniam wasze ładne przebrania. Nawet uderzające podobieństwo do aktorów. Ale nie wmówicie mi, że wbiliście do mnie na chatę po coś, co istnieje tylko na moim twardym dysku w postaci głupiej i patetycznej nazwy. W ogóle co wy bierzecie? - Parsknąłem.
   Vader jednak zachowywał pełną powagę. Księżniczka, Han, oraz Luke też nie byli skłonni do żartów. Naprawdę sprawiali wrażenie dobrze zorganizowanego gangu. 
   - Widzisz... Parametry twojej Włóczni Przeznaczenia idealnie odpowiadają potrzebom Sithów. Tak... miecze, mimo ich elegancji, nie są aż tak dramatyczne. Poza tym, to raczej oręż Jedi. Nie dostrzegasz sprzeczności? Jak my, Sithowie, mamy posługiwać się bronią naszych śmiertelnych wrogów? Rąbnęliśmy już spadkobiercom Tolkiena jego Pierścień Władzy. Imperator jest zadowolony. Oprócz tego mieszkańcom Tatooine zapewniliśmy godziwą rozrywkę dostarczając im zestawy Perky Pat. Nawet nie masz pojęcia jak doskonale się sprzedają. Oczywiście Han odpowiada za dostawy Can-D. Podpierdoliliśmy je w pakiecie, że tak powiem. To intratny interes. Coś jeszcze? Nanoroboty z "Niezwyciężonego" zastąpiły armie droidów. I wiele innych.
   Wybałuszyłem oczy. Usta zamarły mi w pozycji znanej jako "młody karp". Kolo miał nieźle zryty beret... Albo ja zwariowałem.
   - Luke, pokaż mu. Nasz gryzipiórek ma nas za bandę frajerów i nie dowierza moim słowom - Vader sapnął jakby posępniej niż zwykle. 
   Młody Skywalker sięgnął od niechcenia do pasa dobywając świetlnego miecza i odpalając go. Charakterystyczny dźwięk i barwa promienistej klingi sprawiły, ze zakręciło mi się w głowie. To jednak nie był koniec demonstracji możliwości tej broni. Chwilę później strącił z sufitu mój żyrandol, przeciął na pół akwarium oraz zaatakował śmiałym sztychem afrykańskiego, drewnianego wojownika w rogu gabinetu, czyniąc mu w miejsce pępka sporą dziurę. Vader z kolei zaczął zabawiać się przesuwaniem przedmiotów w mieszkaniu. Oto mój telewizor poderwał się ze stolika i poszybował dziarsko w stronę sypialni, elektryczny czajnik zaczął wirować pod kuchennym sufitem, a zestaw noży do sushi rozpoczął balet tuż nad blatem.
   Naprawdę nie wiedziałem co powiedzieć. Wierzcie mi, też by was zatkało.
   - Masz już to? - Vader sapnął do swego syna. - Musimy być na Coruscant przed trzydziestą drugą...
   - Przed trzydziestą drugą?... - Zachrypiałem.
   - Tak, nieco wolniej obraca się od twojej prowincjonalnej planety. Umówieni jesteśmy z pewnym fabrykantem. Na przekazanie charakterystyk Włóczni, którą wymyśliłeś. Musimy szybko wdrożyć ją do produkcji.
   - Nie wierzę, zwyczajnie nie wierzę w to co widzę...
   Luke wyjął z gniazda mojego laptopa jakiś "ichni" pendrive, kiwnął głową do swych towarzyszy i wstał. Wyglądało na to, że ich misja zakończona. Lord Vader także poderwał się. 
   - Widzisz... Są rzeczy na niebie i ziemi, o których się filozofom nie śniło... To chyba ten wasz Shakespeare, prawda? Jego też mamy w planie stuknąć, na ten kocioł czarownic... Noooo, na nas już czas. Nie chowaj urazy. Takie jest życie. Wymyślisz coś innego.
   Moi niezwykli i nieproszeni goście udali się w stronę drzwi. Luke klepnął mnie w ramię. Leia ucałowała mnie w usta i szepnęła do ucha "przystojny jesteś". Han posłał mi zabójcze spojrzenie. A ja siedziałem dalej w fotelu próbując jakoś dojść do siebie. Za oknem wystartował Sokół Millennium, by po chwili zniknąć w chmurach.
   W końcu zmusiłem się, by wstać i podejść do biurka. Odpaliłem folder z tekstem powieści. Istotnie. Brakowało wymyślonego przeze mnie artefaktu. Zamiast Włóczni Przeznaczenia mój bohater w ostatnim rozdziale trzymał w ręku różowe dildo .